sobota, 24 marca 2018

Zanzibar



Zanzibar to klasyczna egzotyka. Bilety lotnicze najtańszymi nie są, ale jak się poszpera to można kupić lot w granicach 300 funtów (okolice 1500 zł.). Takie przynajmniej kupiłem w regularnych liniach Oman Airlines.  
Lotnisko na Zanzibarze, jakby na to nie patrzeć międzynarodowe, sprawia szokujące wrażenie. Na niewielkiej powierzchni usytuowano miejsce na wypełnienie dokumentów wjazdowych, punkt poboru opłat za wizę (koszt od osoby wynosi 50 dolarów) oraz punkt, w którym siedzą trzy osoby celem sprawdzenia dokumentacji podróżnych i wpuszczenia ich na obszar wyspy.
            Ciekawostką jest ich organizacja pracy – pierwsza osoba przyjmuje paszporty, druga układa je wg własnej logiki, albowiem nie po kolei, a kolejna je skanuje także w wybranej przez siebie kolejności. W trakcie tej celebracji podróżny nie nudzi się, albowiem także skanuje wszystkie palce obu dłoni w różnej konfiguracji. W końcu nadchodzi moment, gdy dokumenty są nam oddawane i możemy poddać się kolejnym wrażeniom. Tym razem przychodzi kolej na odbiór bagażu. Na typowym lotnisku odbiór dokonywany jest w specjalnie do tego wydzielonym miejscu. Tutaj bagaże dostarczane są z samolotu ręcznie i układane wg ich … wielkości w miejscu usytuowanym tuż za punktem w którym nas przepuszczono na terytorium Zanzibaru. Na tymże lotnisku znajdują się jeszcze trzy kantory, oferujące tę samą cenę za wymienianą walutę. Różnicę stanowią tylko dźwięki wydawane przez kreatywne kasjerki jako metoda zachęty ku pozbyciu się amerykańskiej waluty… Ponadto można tu też nabyć kartę SIM tutejszego operatora.

            Po opuszczeniu „hali przylotów” stykamy się z innym rodzajem wrażeń. Po przebiciu się przez ścieśniony tłum, trzymający w dłoniach karteczki z nazwiskami przylatujących, naszym oczom ukazuje się stosunkowo duża powierzchnia na której znajdują się dookoła zaparkowane samochody lecz żadnego punktu postoju taxi. Konsternacja.
            Przylatując do Stone Town nie zamówiliśmy w hotelu żadnego shuttle busa.  przyzwyczajeni, że skorzystamy albo z miejscowego public transport albo taxi. W pierwszej chwili konsternacja…a potem nerwowe rozglądanie się za jakimś środkiem lokomocji. Prawdopodobnie nasze nerwowe próby wylukania jakiejś taksówki były na tyle widoczne, że po chwili podszedł jakiś chłopak oferując transport. Zgodziliśmy się bez wahania. Okazało się, że jest kierowcą taksówki stojącej w gąszczu innych pojazdów. W Zanzibarze ten środek lokomocji wyróżnia …czerwony kolor rejestracji. W aucie porozumieliśmy się co do wielkości opłaty. Taksa jest stała, bez względu na odległość punktu dojazdu w mieście i wynosi 15 dolarów.
Przy wyjeździe z lotniska zaobserwowałem taki sam mechanizm jak w RPA. Tam na Cape Town kupiłem bilet na kolejkę widokową Table Mountain. Przy maszynie regulującej ruch stał chłopak, który ów bilet ode mnie wziął, wykonał czynność włożenia go do otworu czytnika a następnie skasowany bilet mi oddał. Ta czynność pozwoliła mi wejść do wagoniku. Średnio rozgarnięta osoba taką czynność potrafi wykonać samodzielnie ale wówczas uznaliśmy, że w RPA jest nadprodukcja ludzi pracy bo każdy musi jakoś na siebie zarobić choćby wkładając bilety do czytnika…
            Tutaj obrazek był podobny. Kierowca podjeżdża do barierki, kupuje bilet u siedzącego w niewielkim kantorku jegomościa a następnie podaje go siedzącej (!) obok szlabanu kobiecie, która rytualnie wkłada bilecik do czytnika a następnie oddaje kierowcy. Szlaban się otwiera i możemy jechać dalej… Generalnie czynność tę może wykonać sam kierowca, ale pewnie i tutaj, mimo mechanizacji, potrzebny jest pracujący człowiek… 

Dojechaliśmy do hotelu Best Western. W recepcji kierowca zarejestrował swój przyjazd wraz z ilością dostarczonych gości. Następnie obsługa hotelu zajęła się naszą rezerwacją. Otrzymaliśmy klucze do pokoju i w końcu mogliśmy się odświeżyć.
            Po lekkim odpoczynku wyruszyliśmy popatrzeć na Stone Town, czyli Kamienne Miasto. Przez dwa kolejne dni obejrzeliśmy chyba niemal całe miasteczko, poznając jego historię. Miejsce to swą przeszłością sięga XV wieku, gdy dotarli tu Portugalczycy i zaczęli budowę pierwszej kamiennej fortecy, znanej jako Stary Fort. Obiekt ten rozbudowali w XVII w. Arabowie z Omanu, którzy wypędziwszy z własnego kraju kolonistów portugalskich poszerzyli swe władztwo o inne obszary przez nich zajęte, w tym wypadku wyspę Zanzibar. Zielone trawniki twierdzy, w późniejszym okresie protektoratu brytyjskiego, stanowiły korty tenisowe dla urzędników. Za kolejną bramą, usytuowano amfiteatr z przeznaczeniem na koncerty oraz pokazy filmów w ramach Zanzibarskiego Festiwalu Filmowego.  
Nazwa Kamienne Miasto nawiązuje nie tylko do tej fortyfikacji, lecz do całej zabudowy miasta, która zaczęła powstawać wokół fortu na początku XIX w.

Do budowy zaczęto wówczas używać wapienia koralowego o rdzawo-pomarańczowym zabarwieniu, który był o wiele trwalszy od wykorzystywanej dotychczas gliny. Miasto zaczęło się szybko rozrastać, zaś w 1840 roku omański sułtan Said ibn-Sultan przeniósł stolicę sułtanatu z Maskatu na Zanzibar. Ten ruch jeszcze bardziej przyspieszył rozwój miasta. Stało się ono centrum handlu pomiędzy Afryką, Arabią i Indiami a Europą.
Czasy się zmieniają, władze także efektem czego w dniu dzisiejszym Stone Town jest zapuszczone i zapyziałe. Odnowione są jedynie budynki hotelowe oraz administracji rządowej. Reszta obiektów, choć jest eksploatowana to powoli popada w ruinę. W 2000 r. UNESCO wpisało Stone Town na listę Światowego Dziedzictwa Kultury, oceniając, że około osiemdziesiąt procent z zachowanych historycznych budynków jest w złym stanie.
            Najlepszym tego przykładem jest wizytówka miasta - dawny pałac sułtana Barghasha ibn-Saida, jednego z synów pierwszego sułtana Zanzibaru Saida ibn-Sultana. Zbudowany został w latach 1880-1883 jako rezydencja. Był to pierwszy budynek na wyspie, w którym zainstalowano oświetlenie elektryczne, gdzie była bieżąca woda a także gdzie zamontowano windę. Stąd dla ówczesnych mieszkańców Stone Town budynek wydawał się być cudem.
„Dom Cudów” pozostał siedzibą sułtana, nawet gdy wyspa była już pod protektoratem brytyjskim. Od 1911 roku pałac przekształcono na biura brytyjskiego rządu kolonialnego. Po rewolucji w 1964 r. wykorzystywała go rządząca partia na swoją siedzibę. W 1977 roku budynek przeszedł w ręce aktualnie jedynej partii rządzącej w Tanzanii. Na początku lat 90 XX wieku został opuszczony i niszczeje. Od 2002 r. prowadzone są rozmowy z sułtanem Omanu nad jego restauracją. Oby jak najszybciej.




Część zachowanego wyposażenia przeniesiono do sąsiedniego obiektu zwanego Beit-al-Sahel, innego dawnego pałacu sułtana, i utworzono dostępne dla turystów muzeum pokazując codzienne życie sułtanów.





Zupełnie innym miejscem w Stone Town są ogrody Forodhani. Ten niewielki park w ciągu dnia stanowi przytulne i ciche miejsce wypoczynku zaś po zmroku zamienia się w street food.








 Można tu spróbować takich przysmaków jak grillowane owoce morza, mięsne szaszłyki, pieczone bataty, kukurydza i wiele innych potraw. Warto skosztować zupy zwanej Zanzibar mix.








Jest jeszcze jedno ciekawe miejsce w Stone Town. To największy na Zanzibarze targ zwany Darajani. Można tu podobno kupić wszystko, czego mieszkaniec wyspy może potrzebować na co dzień. Niestety, ale nie widziałem tego miejsca. Za to byłem w położonym niedaleko tzw. targu niewolników, który stanowi ważne miejsce pamięci.
W XIX wieku Zanzibar, z powodu swego usytuowania na skrzyżowaniu kilku szlaków kupieckich,  przeżywał rozkwit tak jako ośrodek handlu przyprawami (głównie goździkami) jak też handlu niewolnikami. Przez tutejszy port przechodziły także transporty drewna, kość słoniowej czy też tkanin. 




Ten kulturowy tygiel odcisnął się w architekturze miasta. Widać tu wpływy arabskie, hinduskie jak też europejskie. Z Indii zaczerpnięto najbardziej charakterystyczny motyw, który wykorzystywany jest do zdobienia drzwi. Skrzydła udekorowane są metalowymi kolcami, które w Indiach stanowiły ochronę przed słoniami. Na wyspie tych zwierząt nie ma, stąd kolce pełnią wyłącznie funkcję dekoracyjną.
Wędrując uliczkami miasta można zobaczyć dwa rodzaje tych ciężkich, bogato zdobionych drzwi. Pierwszy z nich zwieńczony jest półkoliście i te drzwi są bardziej typowe dla Indii.

 



Inne z kolei mają zwieńczenie prostokątne, co oznacza wpływy arabskie.











 Jak się dobrze poszuka, można odnaleźć jeszcze trzeci rodzaj — najbardziej typowe drzwi zanzibarskie, które są podobne do indyjskich, z półkolem zakończonym lekko wydłużonym, wystającym czubkiem.







W 1964 r. w Zanzibarze wybuchła afrykańska rewolucja, która pochłonęła sporo ofiar wśród których była rodzina Farrukha Bulsary, znanego później jako Freddie Mercury. Dzisiaj w Stane Town można zobaczyć domniemany dom w którym ten rzekomo mieszkał. Tragedia stała się atrakcją turystyczną.




W Stone Town można zobaczyć także kilka domów modlitwy. Muzułmanie stanowią zdecydowaną większość mieszkańców, ale ich meczety nie są tak widoczne jak dwie duże chrześcijańskie świątynie:













katedra anglikańska (na tym samym placu znajduje się muzeum niewolnictwa)




















katolicki kościół świętego Józefa.
















Funkcjonuje też tutaj świątynia hinduistyczna. Klasyczna koegzystencja wielu wyznań.







    

        W trakcie pobytu w Stone Town zrobiliśmy sobie króciutką wycieczkę na wysepkę określaną mianem Prison Island (oficjalna nazwa Changuu) aktualnie zamieszkałą przez żółwie.








  

 Dawniej wyspa służyła jako miejsce kwarantanny zanim ktoś podejrzany o żółtą gorączkę mógł zejść na ląd w Zanzibarze. W 1864 r. Brytyjczycy pobudowali tu więzienie, lecz nigdy nie zostało w tym celach odosobnienia. Obiekt przystosowano zaś do potrzeb zdrowotnych. Aktualnie stanowi atrakcję przyrodniczą – wyspę zamieszkują żółwie.







Przy plaży, w okolicach Kenyatta Avenue, znajduje się mnóstwo drewnianych łódek, których właściciele namawiają turystów na krótki wypad na wyspę. Warto z tej oferty skorzystać. Rejs trwa krótko, niecałe pół godziny i jesteśmy na miejscu.





Żyje tu populacja zagrożonych wyginięciem żółwi olbrzymich. Gady te nie pochodzą jednak z Zanzibaru, zostały przywiezione na wyspę w 1919 r. jako dar od brytyjskiego rządu Seszeli w liczbie czterech sztuk. Środowisko je zaakceptowało, bo teraz jest ich całkiem spore stadko…





Polukawszy na żółwie udaliśmy się obejrzeć zabudowania, w których dawniej odbywano kwarantannę. Obecnie działa tu niewielka restauracja i bar, w którym można coś zjeść jak też napić.
Po krótkim odpoczynku wróciliśmy do Stone Town.






Następnego dnia ruszyliśmy w kierunku słynnych zanzibarskich plaż w Jambiani. Kierowca taxi, umówiony przez personel hotelu, zgodził zawieźć nas do Jambiani Beach Resort, gdzie planowaliśmy spędzić kilka leniwych, typowo kurortowych, dni.



Na trasie zatrzymaliśmy się w Jozani Forest. Rezerwat oddalony jest około 35 km. od Stone Town. Otwarty w godzinach od 7:30 do 17:00. Stanowi też część Parku Narodowego Jozani Chwaka Bay i jest naturalnym lasem deszczowym, podobno jednym z ostatnich, które pozostały w Afryce Wschodniej.




Żyją sobie tutaj małpy błękitne (Blue Monkeys), które czasami pokazują się w koronach drzew.








Także tutaj zaadoptował się endemiczny gatunek małp Red Colobus. Te małe zwierzątka z bujną grzywą oraz rudym grzbietem występuję tylko na Zanzibarze, stąd jest to jedyne miejsce, gdzie można je zobaczyć. Kilkukrotne próby przeniesienia małpek i zasiedlenia nimi innych obszarów za każdym razem kończyły się fiaskiem. Czerwony małpki zamieszkują tę wyspę od 1,5 tysiąca lat!

Po obejrzeniu tego miejsca udaliśmy się do Resort Beach w Jambiani. Za przejażdżkę, ze Stone Town do Jambiani łącznie z biletami wstępu do Jozani Forest zapłaciliśmy 70 dolarów.



Plaże w Jambiani są rzeczywiście bardzo urokliwe. Okolica jest wręcz porywająca. Niestety okazało się, że nie potrafię zbyt długo leżeć, smażyć się w słonku i popijać małe conieco dla ochłody. Trzy dni. Tyle maksymalnie wytrzymuję udając leniwca pospolitego.
  Na moje szczęście po plaży chodzą nie tylko turyści. Co kilka chwil ktoś zaczepia proponując kupno albo rękodzieła zwanego ludowym albo made in China lub też zachęcając na jakieś kursy nurkowania czy też pływania na desce. Są też osoby które oferują zwiedzanie innych miejsc na wyspie. Bardzo pracowity pod tym względem jest niejaki Eddie reklamujący się jako Eddie Taxi Driver. Chłopak chodzi po plaży i namawia by skorzystano z jego usług, więc skorzystaliśmy. Po krótkich targach zgodził się za 60 dolarów zrobić dwukrotny wypad po wyspie. 



Pierwszym miejscem była oddalona kilkadziesiąt kilometrów dalej restauracja the Rock. Obiekt rzeczywiście jest ładnie położony. Cieszy się też dużym wzięciem wśród turystów. 


 Serwowane są nim naprawdę smaczne posiłki. Bardzo smakował mi kurczak kuchni suahili. Polecam.










Kolejnym miejscem, które chcieliśmy zobaczyć była plantacja przypraw. Miejsce to nie zrobiło na mnie większego wrażenie, ale to dlatego, że nie znam się ani na roślinach ani na drzewkach. Generalnie - nie był to stracony czas. Ważne, że żona była zachwycona.









 Pobyt na plaży, zwłaszcza podczas odpływu, uprzyjemniałem sobie podpatrywaniem codziennego dnia pracy autochtonów. Kobiety uprawiające algę



zbierające owoce morza


których zawartość przerabiana jest na afrodyzjaki











 jak też mężczyzn zbierających w specyficzny dlań sposób robaki do połowu ryb, jak też wybijający tymże rybom zęby…

Pełna egzotyka. Polecam Zanzibar.



 

 







piątek, 9 marca 2018

Chengdu (Chiny). Misie Panda, Wielki Budda i nie tylko...



Do Chengdu dolecieliśmy wieczorem. Na lotnisku czekało już auto do hotelu i po dwóch godzinach jazdy byliśmy na miejscu.
Hotel Wen Jun Hotel usytuowany jest w stylizowanym na stare centrum Chengdu.
Plan pobytu w tym miejscu obejmował wypad do Leshan, do Instytutu Hodowli Pandy Wielkiej, obejrzenie wodnego miasteczka a także samego Chengdu.
Pierwszy dzień pobytu poświęciliśmy na samodzielny wypad do Leshan aby obejrzeć Wielkiego Buddę. Po śniadaniu poprosiliśmy recepcjonistę aby napisał na kartce po chińsku, iż chcemy kupić bilety do Leshan. Z tą karteczką udaliśmy się linią metra, które było usytuowane około 200 m. od hotelu, na dworzec kolejowy. 

  Tutaj w kasie kupiliśmy bilety na najbliższy pociąg do Leshan. Z Chengdu wyjechaliśmy o 11,50 zaś na miejscu, ok. 150 km. dalej, byliśmy już po godzinie.
W trakcie jazdy zauważyliśmy, że pociąg zatrzymuje się min. na lotnisku. Ta wiedza przydała się przy powrocie.

Bilet na pociąg był tym razem, jak na chińskie standardy i w porównaniu z dotychczasowymi, stosunkowo drogi, bo kosztował na tej krótkiej trasie całe 54 juany (27 zł.) od osoby.  
Z dworca kolejowego przeszliśmy kilkadziesiąt metrów do przystanku autobusowego. Liną nr 3 pojechaliśmy zrealizować nasz cel. Jechaliśmy około godziny ale dotarliśmy...


Wielki Budda z Leshan to 71 m. posąg, wykuty w skale, którego budowę rozpoczęto w 713 r.


Po wyjściu z autobusu trzeba było przemieścić się do parku. Wejściówka do tej turystycznej atrakcji kosztowała 90 juanów od osoby. 









Następnie trzeba było wspiąć się na dość wysokie wzgórze. Na trasie minęliśmy pagodę oraz kilka innych buddyjskich świątyń aż dotarliśmy do… głowy. 









Moim oczom ukazała się wielka głowa Buddy.
 
















Aby obejrzeć całą postać trzeba było dla odmiany zejść dość stromymi schodkami w dół. Na szczęście towarzyszyło nam niewiele osób, więc spokojnie posuwaliśmy się w tym kierunku.








Postać Buddy jest rzeczywiście imponująca.
Po obejrzeniu posągu trzeba było ponownie wspiąć się do góry… Cały wypad zajął sporo czasu. 






Lekkim zmrokiem wróciliśmy do hotelu.


Mając lekki przesyt chińskiego pożywienia w hotelowej restauracji zażyczyłem sobie, bardzo reklamowanej zresztą, pizzy po hawajsku. Błąd. Przygotowany posiłek owszem spełniał parametry pizzy ale smak był …iście chiński. Sugeruję nie ryzykować. Chińczycy pieką pizze na oleju, który nadaje daniu bardzo specyficzny smak.


Następny dzień spędziliśmy na wykupionej w hotelu wycieczce do Panda Base oraz Huanglongxi Ancien Town. Koszt wyjazdu wraz z autem i kierowcą jak też biletami wstępu wyniósł 800 juanów.
Wstęp do Instytutu Pandy wynosi 58¥. Godziny otwarcia 7:30-18.00, a bilety są sprzedawane od 7:30-17:00.






 
Giant Panda Breeding Centre jest czymś w rodzaju rezerwatu, w którym żyją zarówno pandy wielkie jak i pandy czerwone. Głównym jego celem jest wzrost liczby populacji tych zwierząt, które niestety wciąż są zagrożone wyginięciem. Tutaj misie mają zapewnione znakomite warunki do  leniuchowania. Całymi dniami zwierzaki albo baraszkują albo leżą wcinając pędy bambusa.  

Z powodu dużego zainteresowania tym miejscem najlepiej dotrzeć tutaj rano, kiedy obiekt jest dopiero otwierany (8,00). Z jednej strony jest to czas karmienia miśków zaś z drugiej – stosunkowo mała ilość turystów. Można wówczas spokojnie pospacerować sobie alejkami zanim wtłoczą się tu prawdziwe tłumy. Na terenie centrum, oprócz kawiarni, w której serwują naprawdę smaczną kawę w otoczeniu wszędobylskich pluszaków, jest także muzeum, w którym można dowiedzieć się wielu ciekawych informacji na temat zwierząt, ich sposobu żywienia, rozmnażania, itd.

 
Do Giant Panda Breeding Centre można dojechać z Chengdu także taksówką lub autobusem, który zdecydowanie jest najtańszą opcją ale gdy planujemy zobaczyć coś więcej – sugeruję zainwestować w auto z kierowcą.





















Po południu pojechaliśmy obejrzeć stare chińskie miasteczko Huanglongxi oddalone od Chengdu raptem 30 km.









Uogólniając, jest to kompletnie odnowiony Riverside Village, z dużą ilością sklepów i restauracji otwartych na potrzeby turystyki. Lokalizacja przy wyschniętej rzeczce, ale z zachowaniem starej infrastruktury, nadaje temu miejscu niepowtarzalny charakter.






To miejsce zapamiętam także z innego powodu - po raz pierwszy, podczas pobytu w Chinach, doznałem tutaj, tak często opisywanej na blogach, chińskiej wścibskości. Co kilka minut ktoś robił mi zdjęcie, miałem wręcz osobistego fana który nawet nie ukrywał swego zainteresowania ostatecznie prowokując do zrobieniu także i jemu zdjęcia…






Tutaj także sprawdziła się stara zasada, iż targowanie się w Chinach jest wręcz pożądane. W jednym ze sklepików żona upatrzyła sobie coś a’la sukienka. Cena jednak była dość, moim zdaniem, wygórowana. Zacząłem się targować z ekspedientką dochodząc do połowy jej wartości. Była wciąż nieugięta więc zasugerowałem żonie abyśmy wyszli. Zwiedzaliśmy kolejne sklepiki, gdy zauważyłem, że dziewczyna Nas szuka. Obie panie były zadowolone (mniej lub bardziej) – jedna sprzedała swój towar zaś druga zakupiła upatrzone wdzianko za połowę ceny. Naprawdę – polecam. 


 

W Chinach trzeba się targować, zwłaszcza w turystycznych miejscach, bo nikt nie sprzeda towaru poniżej ceny zakupu i niewielkiej marży.






Gdyby ktoś chciał zobaczyć to miasteczko samodzielnie to z Chengdu do Huanglongxi jeździ autobus średnio co 20 minut z 32 stanowiska. Nie ma potrzeby kupowania biletów w głównej kasie dworca. Można je kupić w autobusie. Z samego dworca w Huanglongxi spacer do tej starej części miasta trwa około 10 minut. Ale rzeczywiście warto tu zajrzeć.







Wieczorem wróciliśmy do hotelu.
Kolejny dzień poświęciliśmy na samo Chengdu. Miasto ma bowiem ciekawą historię. Już w IV w. p.n.e. było stolicą państwa Shu, które w 316 roku p.n.e. zostało podbite przez Qin, które w 221 r. p.n.e. doprowadziło do zjednoczenia Chin. Po upadku dynastii Han tj. w epoce Trzech Królestw, Chengdu było stolicą królestwa Shu Han a po kolejnym zjednoczeniu pozostawało stolicą prowincji Syczuan.

Tutaj postanowiliśmy obejrzeć tylko trzy miejsca. Po śniadaniu pojechaliśmy metrem do świątyni Wenshu. Zanim dotarliśmy do obiektu na trasie wdepnęliśmy na niewielki ryneczek usytuowany przed świątynią. Jak się okazało był to tzw. pchli targ staroci. Chodząc między straganikami zobaczyłem obraz, który przedstawiał dziewczynę z wazą. Czasami jest tak, że coś zwróci naszą uwagę i ciężko się temu oprzeć. Ja niestety nie mogłem i obraz … kupiłem. Za mocno nie zastanawiałem się wówczas jak go przetransportować. Na razie chodziłem z nim i podziwiałem zabytki…

 
Pierwszym był klasztor Wenshu. Obiekt zbudowany został w czasach dynastii Tang (618-907), Kiedyś był nazywany świątynią Xinxiang. W 1681 roku, za panowania cesarza Kangxi z dynastii Qing przybył tu buddyjski mnich, który zbudował sobie prostą chatę między dwoma drzewami i kilka lat żył w niej w pełnej ascezie. Kiedy poddawano go pośmiertnej kremacji pojawił się w płomieniach posąg Wensu, pozostając w tym miejscu przez długi czas. Stąd ludzie zaczęli uważać Cidu (zmarłego mnicha) za reinkarnację Bodhisattwy Manjusri. Z czasem świątynia Xinxiang stała się klasztorem Wenshu. Aktualnie można tu zobaczyć wielu Chińczyków, którzy szczerze wierzą w uzdrawiająca moc tego miejsca.




Świątynia przyciąga starszych Chińczyków jeszcze z innego powodu – tutaj można otrzymać darmowy ciepły posiłek. W Chinach nie ma powszechnego ubezpieczenia społecznego stąd wielu, zwłaszcza starszych Chińczyków jest pozostawionych samym sobie… 



Kolejnym miejscem, które odwiedziliśmy był Wuhou Shrine (najsłynniejszy relikt epoki trzech królestw (220-280) w Chinach).  
Świątynia Wuhou, znana też jako Świątynia Pamięci Marquis Wu, poświęcona jest Zhuge Liangowi, postaci z okresu trzech królestw (220-280), związanej z Liu Beiem, cesarzem Shu. Data jej założenia jest niejasna poza tym, iż została zbudowana obok świątyni samego Liu Bei. Na początku panowania dynastii Ming obie świątynie zostały połączone, stąd tablica wejściowa do świątyni brzmi "Świątynia Zhaolie z dynastii Han" (Zhaolie jest pośmiertnym tytułem Liu Bei). Obecna Świątynia Wuhou została przebudowana w 1672 r. Jest miejscem, które odwiedza mnóstwo osób. I trudno się temu dziwić - stanowi o dawnej świetności dzisiejszej prowincji Syczuan. 



Pozostając w kręgu kulturowym Shu udaliśmy się na Jinli Street. W Królestwie Shu (221-263) ulica Jinli była jednym z najbardziej ruchliwych obszarów handlowych. Stąd jest też znana jako "Pierwsza Ulica Królestwa Shu".
Aby oddać blask dawnych czasów obszar ten wraz ze świątynią został odrestaurowany i udostępniony do zwiedzania w 2004 roku. Od tego czasu turyści mogą tutaj odpocząć, podziwiać tradycyjne budynki jak i spróbować lokalnych przekąsek.
Przechadzając się tą wąską arterią, napotkamy generalnie wszystko. W sklepach, stylizowanych na stare, można kupić hafty, używane w czasach Shu, produkty lakiernicze, rękodzieło ludowe. Jest tutaj mnóstwo kaligrafów. Niestety, nie skorzystałem z ich usług albowiem miałem wątpliwości czy np. wykaligrafowane imię to rzeczywiście będzie moje imię czy coś zupełnie innego… (odczucia analfabety językowego). Wszystkie te niewielkie sklepiki mają swój niepowtarzalny styl, ale mają też jedną wspólną cechę: bez względu na to, jak bardzo jest tłoczno na ulicy, tutaj jest spokojne i relaksująco. Generalnie - większość lokalnych produktów można znaleźć właśnie tutaj za zdecydowanie przyjazną kieszeni, cenę...




 
Po lekkim odpoczynku w przytulnej knajpce usytuowanej na wodzie pojechaliśmy do muzeum Yongling, które znajduje się przy Yongling Road w centrum Chengdu.










Obiekt utworzony zostało w miejscu, w którym znajdują się fundamenty Mauzoleum Yongling. Miejsce to jest powszechnie znane jako Grób Wang Jian (847 - 918), założyciela dynastii Shu w schyłkowym okresie dynastii Tang (618 - 907).








Miejsce spoczynku generała Wang Jian (847-918), który doszedł do władzy po upadku dynastii Tang, i rządził jako cesarz Shu, to jedyny naziemny grobowiec dotąd wykopany w Chinach. Warto go obejrzeć.







Kiedy dojechaliśmy do muzeum Yongling, zmęczony noszeniem swego nabytku, zapytałem pracownika informacji muzealnej czy może zna jakąś międzynarodową firmę kurierską, która podjęłaby się dyslokacji mojego nabytku. Pani była na tyle sympatyczna, że zaproponowała abyśmy poszli sobie zwiedzać grobowiec, sama zaś zadzwoni i zapyta.  Niestety okazało się, że do Polski to obrazu nie dotransportują… Wtedy zdecydowaliśmy się nadać go na bagaż rejestrowy. Pracownik muzeum zaprowadził nas do funkcjonującej niedaleko miejskiej firmy kurierskiej, gdzie nasz nabytek został odpowiednio zabezpieczony. 

Przyznać muszę, że tak sympatycznej, uprzejmej i uczynnej osoby jeszcze nie spotkałem na żadnym z dotychczasowych wyjazdów.



            Po dniu pełnym wrażeń postanowiliśmy jeszcze zobaczyć syczuańską operę. Bilety nie są drogie oscylują w granicach 80-200 juanów. My wybraliśmy sobie bilety po 120 yuanów i ruszyliśmy, bardziej chyba z ciekawości, obejrzeć przedstawienie.

 







Wbrew pozorom – operowe przedstawienia nastawione są na turystyczną widownię. Konferansjer zapowiada poszczególne akty tak po mandaryńsku jak też angielsku wprowadzając w poszczególne wątki przedstawienia.
To nie jest opera w klasycznym tego słowa wydaniu ale przedstawienie o charakterze humorystycznym, które każdy laik jest w stanie zgłębić.  


Pełni przyjemnych wrażeń następnego dnia udaliśmy się metrem na dworzec kolejowy. Tutaj zakupiliśmy bilety na lotnisko i po przejechaniu jednego przystanku dotarliśmy do celu. Był to nasz ostatni dzień pobytu w Chinach.
 Decydując się na taką drogę powrotną dokonaliśmy bardzo dobrego wyboru z dwóch powodów – koszt dojazdu do lotniska to raptem 15 juanów od osoby a także szybkość i wygoda. Trasa przejazdu z hotelu do lotniska zajęła nam niecałą godzinę.

Na lotnisku dokonaliśmy odprawy do Szanghaju. Tutaj torby podróżne jak i obraz został nadany jako bagaż rejestrowy, opatrzony adnotacją iż należy obchodzić się z nim ostrożnie i … ruszyliśmy w nieznane. Samolot został podstawiony co do minuty, bez jakiegokolwiek opóźnienia. Na pokładzie serwowano naprawdę smaczne posiłki. W trakcie lotu nawet sobie żartowaliśmy czy leci z nami obraz… Do Szanghaju dolecieliśmy jakieś 3 godziny przed odlotem samolotu do Warszawy. Bez najmniejszych problemów odebraliśmy bagaże łącznie z naszym „ładunkiem” a następnie nadaliśmy je na lot docelowy.
Wszystko odbyło się czasowo i bez żadnych przygód (o ile pobyt w Chinach nie był przygodą…) Było miło i poznawczo. Jest to kraj, w którym nie można się nudzić… Polecam.