niedziela, 11 lutego 2018

Xi'an. Terakotowa Armia.



Następnym miejscem w Chinach, które obejrzeliśmy było Xi’an. Miasto oddalone jest od Szanghaju ponad 1300 km. Stąd zdecydowaliśmy się na lot. Z hotelu pojechaliśmy linią metra nr 2, którego stacja skomunikowana jest z lotniskiem Szanghaj Hongqiao. Stąd liniami Shanghai Airlines udaliśmy się do naszego celu. Shanghai Airlines jest tania, wygodna. Loty odbywają się bez opóźnień. Serwowane posiłki także są smaczne. Nie jest też pobierana dodatkowa opłata za bagaż nadany. Lot trwał raptem niecałe 3 godziny. 

 

Do Xian dolecieliśmy około południa. Na hali przylotów zapytaliśmy w informacji turystycznej o autobus do miasta. Dworzec usytuowany był tuż za halą przylotów. Byliśmy jedynymi nie-chińskimi pasażerami. Autobus, po godzinie jazdy, zatrzymał się nieopodal dworca kolejowego, skąd piechotką udaliśmy się do hotelu. 
W trakcie jazdy mogłem poobserwować zachowanie autochtonów. Wbrew temu co niektórzy piszą na blogach – pełna kultura, żadnych charknięć, plucia etc. 




 Wieża Dzwonu









Xi'an zwabiło nas słynną terakotową armią, ale i nie tylko. To jedno z najstarszych chińskich miast. Aktualnie jedną z atrakcji jest usytuowana w centrum, obok Wieży Bębna oraz Wieży Dzwonu, dzielnica muzułmańska z zabytkowym Wielkim Meczetem wybudowanym w czasach dynastii Tang

Wieczorem udaliśmy się w to miejsce.  

 

Rzeczywiście ulica muzułmańska przyciąga uwagę swym kolorytem. Przewijają się w tym miejscu rzesze nie tylko turystów ale i autochtonów. Jest głośno, kolorowo, wesoło. Można tu zakupić nie tylko pamiątki ale też skosztować tutejszych specjałów.









 Na zdjęciu - ręczna obróbka pereł wyciąganych z ostryg i gotowych do sprzedaży w postaci bransoletek, naszyjników etc.

W gąszczu stoisk można się wręcz zagubić. Niestety, nie dotarliśmy do Wielkiego Meczetu. Powodem była tak późna pora jak też oczarowanie street foodem i wszędobylskim tłumem. 










Po kilkugodzinnym spacerze wróciliśmy do hotelu aby wypocząć przed głównym celem  przyjazdu czyli mauzoleum Pierwszego Cesarza oraz jego Terakotową Armią.

 



 

 

 

W trakcie powrotu żona nie omieszkała poćwiczyć z grupą Chinek w ich tradycyjnej ulicznej zabawie z angielska zwanej street workout.

 

 

 


Realizacja zasadniczego punktu planu nastąpiła następnego dnia. Rano wymeldowaliśmy się z hotelu zostawiając bagaże. Korzystając z pomocy taxi udaliśmy się na dworzec autobusowy w kierunku Lintong. O ile dojazd trwał kilka minut to znalezienie samego autobusu zdecydowanie dłużej. Autobusy odjeżdżające do muzeum Terakotowej Armii znajdują się kilkaset metrów dalej niż do pobliskich miejscowości. Generalnie układ dworca przypomniał mi podlondyński White City bus station. Kto się poruszał po tego typu układzie spokojnie da sobie radę i w Xi’an. 
Po opłaceniu biletu u kasjera zajęliśmy miejsca i mogliśmy obserwować tutejsze zwyczaje komunikacyjne. Wrażenia są niesamowite. Kilka pasów w jedną stronę. Nie ma podziału na pas dla jadących wolniej. Panuje tu wolna amerykanka. Osoba poruszająca się na rowerze czy też cyklista na innym rodzaju jednośladu poruszają się jak chcą i gdzie chcą. Nierzadko potrafili jeździć w … przeciwnym kierunku. Auta wymijające się na wysokości lusterek. Z pewnym przerażeniem patrzyłem co dzieje się na skrzyżowaniach, gdy dodatkowo pojawiali się piesi. I o dziwo – żadnych kraks.  


Po dojechaniu na miejsce, tym razem w autobusie było więcej obcokrajowców niż krajan, już na przystanku obstąpił nas tłumek chętnych do oprowadzenia po muzeum. Nie ma obowiązku wybierania przewodnika aby obejrzeć to miejsce, ale żona zdecydowała się na przewodniczkę by dokładniej poznać to miejsce. 



Wbrew opiniom blogerowych malkontentów, iż jest to strata czasu – osobiście odniosłem zupełnie inne wrażenie.
 

Wracając zaś do samego muzeum - cała armia żołnierzy z terakoty. Te podziemne posągi stanowią część wielkiego mauzoleum, które wzniósł dla siebie cesarz Qin Shi Huang Di, w III wieku p.n.e. Jego historyczne zasługi to zjednoczenie wzajemnie zwalczających się królestw w jedno dziedziczne państwo. Kolejnym - rozkaz wybudowania Wielkiego Muru, reforma pisma i prawa.

Trzydzieści lat przed śmiercią cesarz Qin Shi Huang Di zgromadził w dzisiejszym Lintong około 700000 robotników ze wszystkich stron cesarstwa i nakazał budowę podziemnego pałacu-mauzoleum. Wykonano miedziany sarkofag dla władcy, a pełny skarbów grobowiec chronił system samo zwalniających się kusz. Gdy władca zmarł, jego syn i następca pochował go wraz z bezdzietnymi konkubinami, zaś wszystkich którzy uczestniczyli w budowie jak też mieli wiedzę o zgromadzonych w mauzoleum skarbach rozkazał także żywcem zamurować. I udało się. Tajemnica przetrwała do XX w. n.e.

Według wierzeń, Terakotowa Armia miała strzec władcę i pomóc mu uzyskać władzę w życiu pozagrobowym.


Szacuje się, że w trzech dołach zawierających Terakotową Armię było ponad 8000 żołnierzy, 130 rydwanów z 520 końmi oraz 150 przedstawicieli kawalerii konnej, z których większość wciąż jest jeszcze pochowana w dołach. Każdy z czterech dołów ma około 7 metrów głębokości. Są one solidnie zbudowane z warstw ubitej ziemi, która jest twarda jak beton. Pierwszy dół ma 11 korytarzy, z których większość ma ponad 3 metry szerokości, jest wybrukowany małymi cegłami i ma drewniany strop wspierany przez duże belki i słupy. Strop został pokryty matą trzcinową i warstwą gliny, aby zapewnić wodoodporność, a następnie usypano kopiec z gleby, o wysokości od 2 do 3 metrów. Pierwszy dół ma 1230 metrów długości, zawiera główną armię, której liczność szacuje się na 6000 terakotowych figur. Drugi zawierał 2 jednostki piechoty i kawalerii, jak również wojenne rydwany, a trzeci stanowisko dowodzenia, z wysokimi rangą oficerami i wojennymi rydwanami. Czwarty dół jest pusty, prawdopodobnie nie został dokończony przez jego budowniczych.

Muzeum Xi'an Terakotowej Armii Pierwszego Cesarza Qin, składa się z trzech krypt o głębokości od 4 do 8 metrów.


Terakotowi wojownicy prowadzą konie i wozy, mają broń, noszą starannie wykonane mundury i kolczugi i każdego z nich można łatwo przypisać do określonego rodzaju służby. Są więc wśród nich piechurzy, kopijnicy, łucznicy i kusznicy, jeźdźcy prowadzący konie bojowe, woźnice, oficerowie, a nawet dwumetrowej wysokości generał, górujący nad innymi z tarczą i trzema ozdobnymi napierśnikami.

To miejsce naprawdę warto zobaczyć
 
 


Po opuszczeniu muzeum wsiedliśmy do autobusu w kierunku Xi’an. Powrót pewnie zbyt mocno nie zapadłby w pamięć gdyby nie zachowanie obsługi tegoż pojazdu. Otóż obok kierowcy obsługę stanowił bileter oraz tzw. nawoływacz. Dokładnie nie wiem jak nazwać taką osobę ale jej zachowanie było dość oryginalne. Opuszczając teren muzeum autobus był pustawy więc nie zdziwiłem się jak zatrzymywał się na kolejnych przystankach aby zabrać chętnych. Zdziwienie pojawiło się, gdy opuszczając Lintong ów nawoływacz otworzył okno i zaczął się drzeć. Autobus co jakiś czas się zatrzymywał wcale nie na przystankach zaś kolejni pasażerowie zajmowali miejsca. Czynność tzw. nawoływania trwała dotąd aż zajęte zostało miejsce nawet bileterki, która przycupnęła na schodkach autobusu. Wówczas nastąpiła cisza i autobus bez dodatkowych wrażeń dojechał do Xi’an.






mury miejskie Xi'an

 








Po powrocie udaliśmy się do hotelu po bagaże aby poddać się nowym wrażeniom. Zabukowaliśmy bowiem nocny przejazd pociągiem z Xi’an do Zhangye ( ok. 1200 km).




Wewnętrzny dziedziniec dworca kolejowego w Xi'an


Na wielu blogach sugerowano aby na dworzec kolejowy  udać się kilka godzin  wcześniej albowiem wszędzie są bramki i kontrole co zdecydowanie wydłuża czas. Owszem są bramki i kontrole (zdecydowanie miałem tego dość w Szanghaju, kiedy na każdej stacji metra musiałem oddawać do przeglądu swój plecaczek co było tak męczące jak też irytujące), ale bez szaleństwa. Pierwsza i jedyna kontrola bagażu miała miejsce przed wejściem na dworzec. Kilkunastoosobowa kolejka przeszła tę procedurę bardzo szybko, bo w ciągu też kilkunastu minut. 

Potem udaliśmy się do kasy biletowej gdzie wymieniono nam potwierdzenia rezerwacji na klasyczne bilety kolejowe. 







A potem trzeba było czekać sporo czasu na poczekalni dworcowej. Był spory tłum oczekujących na swoje pociągi. Niestety, z przyczyn bezpieczeństwa chińskie perony są zamknięte dla podróżnych. Stąd w poczekalni uzbierał się niemały tłumek. Same wejścia na perony otwierane są tuż przed przyjazdem pociągu. Wówczas też następuje kolejna kontrola ale tylko biletowa. 






Pociągi są dobrze oznakowane stąd nie ma problemu z zajęciem swojego miejsca. (przed przylotem do Chin mieliśmy już zabukowane miejsca w wagonie sypialnym. Uczyniliśmy to za pośrednictwem Chinatraveldepot.com). Wagony są czyste, zadbane łącznie z toaletami. 
 

 

 


Przejazd upłynął w sympatycznym nastroju. Chińczycy są bardzo otwarci i przyjaźni. Bardzo lubią rozmawiać. Problem z porozumieniem rozwiązały translatory. Paluszki może trochę bolały ale bez problemów mogliśmy wymienić się wrażeniami. Potem usnęliśmy w wygodnych kuszetkach aby rano poddać się nowym wrażeniom.


 




Na zdjęciu dzikie wielbłądy widziane z okna pociągu.







Pierwszym był wagon restauracyjny. Po wykonaniu porannej toalety pomaszerowałem do tegoż wagonu aby napić się gorącej herbaty. 

Wagon pustawy jeśli nie licząc zgromadzonych kasjerów oraz ochrony. Nikt nie siedzi przy stolikach. Tłumaczę barmance czego chcę a tu znak zapytania w jej oczach. Translator pracuje, ta coś mi tłumaczy ja zaś nie kumam ani ani. W końcu do mnie dotarło. W przedziale znajdował się pojemnik z gorącą wodą. Chińczycy noszą ze sobą różnego rozmiaru termosiki ze swoją herbatką, którą ciągle doparzają (im więcej zalań tym lepiej smakuje). Na każdym kroku znajdują się publicznie dostępne pojemniki z gotowaną wodą. Potrzebujący wody Chińczyk zalewa swoją herbatkę lub zupkę w proszku w termosiku i ma napitek. Nie korzysta z żadnego wagonu restauracyjnego. A durny Europejczyk czyli ja sam, nie znający obyczajów otrzymał w końcu w wagonie restauracyjnym … butelkę schłodzonej herbatki z … mleczkiem. Coś jak na Sycylii. Tłumaczę w barze, że chcę cafe latte a tu dostaję gorące … mleko. I tak nauczyłem się, że we Włoszech zamawia się latte macchiato. Rzeczywiście - podróże kształcą.

Kolejnymi wrażeniami były już tylko egzotyczne widoki pojawiające się za oknami pociągu. W końcu pojawiła się stacja docelowa.
Zhangye  to miejsce dość rzadko odwiedzane przez turystów. A szkoda. Niesamowite wrażenie bowiem sprawia widok min. tęczowych gór.
O ile w Szanghaju panują dodatnie temperatury to tutaj czuć kilkustopniowy przymrozek zaś turysta to egzotyczny przypadek…
Ledwo wyszliśmy z pociągu obstąpił Nas tłumek taksówkarzy oferujących swe usługi. Daliśmy się namówić jednemu z nich i od razu pożałowaliśmy. Oto ukazała się naszym oczom taksówka tak brudna w środku, że wyszliśmy z niej bardziej zabrudzeni jak wsiadaliśmy. A taksówkarz był niepocieszony gdy rezygnowaliśmy z jego usług.
Zhangye ze względu na swój koloryt zasługuje na oddzielny opis.